Zofia Nastaborska

* 1922

  • "Minęliśmy Swierdłowsk, nie oglądając dworca i zatrzymaliśmy się na maleńkiej stacyjce kolejowej w miejscowości Nowaja Lala. Tak się to nazywało. W tej Nowej Lali część wagonów została wyładowana, nie wszystkie. Gdzieś tam było upatrzone dla nas miejsce, ale nie dla całego szałonu, nie dal całego transportu. Podstawiono otwarte wozy, samochody ciężarowe i wyładowali nas z tych wagonów a potem wieźli takim duktem przez las do osiedla, w którym nas wyładowano i dano nam tam zakwaterowanie. Myśmy wylądowali właściwie bardzo dobrze, dlatego że to było w środku olbrzymiej tajgi, olbrzymich wysokich drzew. Drzewa były i szpilkowe i liściaste i z bardzo dobrym dużym podszyciem. Dziewiczy, olbrzymi las. Na wyrębie, dużym wyrębie, byłą wybudowana wioska mała, bez ludzi już. To były małe chateńki. Każda chatka byłą podzielona na dwie części, tzn. z dwóch stron miała wejście. W każdej części byłą izbuszka mała, dwa łóżka. Między tymi dwoma łóżkami stół się mieścił i jakieś dwa miejsca do siedzenia, jakiś taboret, ścięty kawałek pnia drzewnego. Te domy były przygotowane dla nas, były czyste, wysprzątane i nie miały śladu życia ludzkiego. Nie znaleźliśmy tam ani gwoździa, ani puszeczki, ani szmateczki, niczego. Wszystko sterylnie wysprzątane. Domy szeregowo były pobudowane, jednakowej wielkości, po obu stronach uliczki. Uliczka to był na takich palach drewnianych zrobiony chodnik. To był jedyny sposób, żeby w ogóle się poruszać, jak były duże śniegi. Była jeszcze przed wejściem do tego domu taka jakby komórka, która była spiżarnią. Każde obejście miało swoją ubikację na zewnątrz. Ponieważ oni bardzo dbali o higienę, więc była w odpowiedniej odległości, co przy 40 stopniach mrozu bardzo utrudniało korzystanie z niej. Koło domu był trawnik i były kawałki ziemi, którą ktoś przed nami uprawiał. Jeszcze sęki drewniane po drzewach ściętych były, ale ziemia była już taka trochę spulchniona. Widać było, że były tam uprawy. Rozlokowani byliśmy mniej więcej tak, żeby była jedna rodzina w jednaj takiej ubikacji. Ponieważ nas było czworo, to jeszcze szczęśliwie mieliśmy po dwie osoby na łóżko. Niestety najwięcej miejsca w tym domku zajmowała pieczka, ruska pieczka od pieczenia chleba. Czy nasi poprzednicy piekli chleb, tego już nie wiedzieliśmy, ale ta pieczka ruska zabierała miejsce i do niczego nam się nie przydała. Miała takie miejsce na spanie, żeby było ciepło a myśmy spać na pieczce nie potrafili. Poza tym w ogóle nie paliliśmy w piecce, bo do zapalenia trzebaby strasznie dużo drzewa. Była przy Pieczce przystawiona normalna kuchenka na drzewo, z blatem od zewnątrz. Wydaje mi się, ale nie jestem pewna, że mieliśmy tam jeden – a potem dostaliśmy drugi w przydziale – garnek, który się wpuszczało do wnętrza i tam się dosyć szybko zagrzewała woda gorąca. Drzewa nie brakowało, więc z opałem nie było problemu. Jak się nahajcowało pod kuchenką, to było ciepło, ale rano jak wstawaliśmy, woda w wiaderkach była zamarznięta. Domy były drewniane, między belami upychane mchem."

  • "To już ten cały okres, cały ten roczny pobyt we Lwowie, to były okresy wywożenia na Sybir. My należeliśmy do takiej grupy ta zwanych „bieżeńców”, tzn. ludzi, którzy nie dostali zameldowania żadnego, mieszkaliśmy bez meldunku na dziko. W każdej chwili mogli nam powiedzieć, żeby się wynosić, tylko nie wiadomo było, gdzie. Jak kogoś wysiedlali ze Lwowa, to w granicach 100 kilometrów należało się wynieść. Tych „bieżeńców” jeszcze nie ruszano. Pierwsze grupy, które zostały ze Lwowa wywiezione, to były oficerowie, urzędnicy państwowi, wyżsi dygnitarze no i kupcy. Kupcy to była płachta na byka."

  • "Z tego kołchozu zostaliśmy znowu załadowani na wagony. Nie dlatego, że nas kołchoz chciał się pozbyć, bo nawet dosyć zgrabnie zaczęliśmy zbierać bawełnę, tylko że znowu coś zaczęli nas wozić po ślepych torach, nie wiadomo, dlaczego się zepsuło. Wszystko było na nosa, co ktoś nam powiedział, to albośmy się temu podporządkowali całą grupa, albo nie wierzyliśmy, że to prawda. Nie wiedzieliśmy, co dalej ze sobą robić , nigdzie nikt nas nie chciał. Wsadzili nas do wagonów, jak śledzie w beczce, też na dwóch narach, pierwsze piętro i parter a środek wolny. Na środku nie było ubikacji, bo pociągi przystawały i pozwalano nam na dworcach kolejowych załatwiać nasze potrzeby. Była natomiast tzw. koza, na środku. To jest taki piecyk na drzewo, blaszany, okrągły piecyk, pod którym się podpalało dołem a na górze można było sobie zagotować wodę, tylko trzeba było mieć drzewo. Tak się trafiło, że w tym wagonie z kozą byli młodzi ludzie, którzy wyszli razem z lagru. To była paczka bardzo żżytych, sprytnych chłopaków. Oni nam zawsze dostarczali drzewo, kradzione gdzieś na dworcach kolejowych. Jak już było bardzo źle, to pamiętam, że raz w nocy poszli i takiemu zawieduszczemu stacji kolejowej ukradli drzwi. Położyli chorą osobę na tych drzwiach i jak pociąg ruszył, drzwi zostały podzielone na małe kawałki. Tym paliliśmy i gotowaliśmy sobie herbatki."

  • "No i przyszedł ten dzień, kiedy byliśmy wszyscy razem w domu. Trudno powiedzieć, czy to był środek nocy, czy to było nad ranem, w każdym razie mocne stukanie do drzwi i trzech NKWD – owców, tzn. dwóch mężczyzn i jedna baba. W mundurach NKWD przyszli powiedzieć, żebyśmy się zbierali z gratami, „sobierajcie z wieszczami (?) , bo my was peresiedlajem”. Nie „wywozimy na Sybir”, tylko „my was przesiedlamy”. Ja powiedziałam, że się nie ruszam, nie sobie robią, co chcą, niech mnie zastrzelą, niech mnie zamordują. Jako że ciągle miałam w pamięci takie obrazki Grottgera, które były modne przed wojną i wszędzie w domu wisiały, jaka to jest wysyłka na Sybir. To były strasznie przygnębiające obrazki. Powiedziałam, że się nie ruszam. Wtedy podszedł taki młodszy enkawudzista i powiedział tak: „nie ma co stawać okoniem, tylko zabierać wszystko, co się da, nie zostawiajcie niczego, żadnego garczka, żadnej butelki, do wszystkich naczyń, do których można, zabierajcie wodę, wiadra, miednice, wszystko wziąć ze sobą, nic nie zostawić”. To jakoś mi przemówiło. Ci dwaj mężczyźni zaczęli nam pomagać zbierać się. Stała ciężarówa pod domem i właściwie kamienica, piętro po piętrze, kto w tej kamienicy mieszkał a nie miał prawa zamieszkania, czy byliśmy na jakiejś liście, czy nie. Patrzyli, kto ma jakie dokumenty i zbierali. Myśmy się nigdzie nie meldowali jako ci, co chcą wrócić. Nigdzie nas nie wołali, żebyśmy mówili, kto my byliśmy przedtem. To była taka czystka i koniec. No i właśnie na ten Zamarstynów nas wywieźli do wagonów. Wagony były niezbyt duże, trudno mi powiedzieć, ile nas naładowano do tego wagonu, tzn. ja sobie potrafię przypomnieć 20 nazwisk i 20 osób, które z nami były i o których pamiętam, gdzie kto leżał w tym wagonie. Były takie półki ,takie nary i jednopiętrowo żeśmy mieszkali. Myśmy mieli na dole miejsce a nad nami następna rodzina mieszkała. Wobec tego pod tą narą nie można było swobodnie siąść. Natomiast miejsca tyle, że się wyciągnąć i nikomu nogami na głowę nie wejść, to na tyle miejsca było. Na samym środeczku, tak już blisko drzwi tych rozsuwanych, była dziura zrobiona w podłodze. To była ubikacja, tak tylko dziura i koniec. Wobec tego postanowił ktoś tam, że wywlecze jakieś prześcieradło, kto może coś tam dać i zrobimy jakiś sznurek, ktoś tam pójdzie, to się będzie zasuwał tym prześcieradłem. Jakby nie było sytuacja była okropna, sytuacja dosyć krępująca. Nie wiem, co było na tej dziurze, czy to był stołek, taki taboret, czy to był taki sedesie. Dlaczego? Bo tam siadał Żyd, taki chasyd. Całymi godzinami na tym sedesiku. Otwierał książkę czy jakiś Talmud, kiwał się i modlił się. "

  • "My w tym sowchozie NKWD działamy, ale tam też nie bardzo była robota. Tam była jedna wielka zaleta – tam wieczorem dawano nam po misce kaszy surowej i coś tam jeszcze, bo tam zapłata w pieniądzach miała być kiedyś – kiedyś. Nawet nie wiem, czy nam płacono. Predsedatiel nie był miejscowy, to był Rosjanin, który też został przesiedlony czy wysłany, żeby zorganizować ten kołchoz. Dostawaliśmy po kawałku chleba. Robota była taka, że było kopanie rowów. Ja dostałam najlepszą, najłatwiejszą robotę. Tam były założone inspekty, parniki. Inspekty polegały na tym, że były takie ziemne korytka. Coś tam podobno posadzono, ale przy mnie nic nie wyrosło. Ja tam byłam nocnym stróżem. Praca polegała na tym, że ja musiałam sprawdzać, jaka jest temperatura w tych inspektach. Jeżeli było chłodno, to musiałam te inspekty przykrywać matami a jeżeli było za ciepło, trzeba było te maty zwijać i składać z tyłu za inspektami. Ponieważ ja nigdy nie nadawałam się na bohatera i jeśli musiałam iść sama przez góry, wszystkie modlitwy odmawiałam, bo jak trwoga, to do Boga, to ja piekielnie bałam na nocnych dyżurach. Nie miałam innego wyjścia, nie miałam już siły, żeby kopać rowy. Wolałam chodzić po nocy i pilnować inspektów. Wieczorem przychodziłam do magazyniera, takiego Ukraińca, starszego pana, który miał podobno wnuczkę w moim wieku. Dawał mi lampę naftową, tzn. fonar, zresztą u nas wieś używała takich samych lamp gdzieś po stajniach. Co najważniejsze, zdejmował swoje ciepłe buty i pozwalał mi dyżurować w jego butach. Wobec tego było mi ciepło w nogi. Dostawałam ten fonar i dyżurowałam. Bałam się okropnie, czasami mój dyżur wyglądał tak, że zaszywałam się w maty, stawiałam na widocznym miejscu fonar, żeby było widać, że ja pilnuję. Kiedyś zobaczyłam skradający się cień. Ponieważ było tam mnóstwo takich, którzy niszczyli, czy coś, wrogów socjalizmu, komunizmu, więc przypuszczałam, że to coś złego się tam skrada. Jak się rozwidniło, okazało się, że pasł się tam osioł w takiej odległości, że cień wyglądał na skradającego się bandytę. "

  • "Dostawaliśmy raz dziennie wrzątek. To się wszystko odbywało w jakiś punktach, gdzie była stacyjka bez nazwy żadnej, gdzie był przygotowany wrzątek i co jakiś czas dostawaliśmy wiadro zupy, ale to nie było zawsze, codziennie. Zupa w Rosji – do końca życia nie zapomnę. Bo w stołowych taką samą zupę robiono. Ta zupa nazywała się szczy i ona się głownie składała z liści kapusty pogotowanych z jakimiś jeszcze innymi zielskami. W tym nie było ani odrobiny tłuszczu – może tylko odrobina oleju - i ani skrawka jakiegoś mięsa czy czegoś."

  • "Jeden z młodych ludzi wychodzi za mną i mówi: "Słuchajcie, Polacy wyjeżdżają za granicę". Wojsko wasze zbiera się w Ferganie i z Fergany są transporty. Mijaliśmy, rozmawialiśmy z ludźmi, którzy wyjeżdżają za granicę. Zbierajcie się też, bo tam jest punkt zbiorczy". Fergana nie była może tak daleko, ale jak baby z dziećmi? Jesteśmy na wsi, żadnego środka lokomocji. On mówi: "Słuchajcie. Jakbyście pogadali z naszym predsedatielem. Jakby on nam dał komandirowkę do Fergany po coś tam, po węgiel, po jakiś smar, to my was zawieziemy". Przyleciałam z tą wiadomością do naszej kibitki i najsprytniejsza ze starszej generacji, która miała dwie córki, zaczęła grzebać w swoich skarbach. Wygrzebała jakiś obrus, ładne guziki od bluzki i poszła do żony predsedatiela czarować. Miała cudowne umiejętności czarowania. miała też parę pudełeczek wazeliny, którymi leczyła bóle głowy, bóle zębów, była uważana za cudotwórcę. Poszła do żony predsedatiela. Ona powiedziała, że porozmawia z mężem i może uda się wysłać samochód do Fergany. Udało się! Ci dwaj młodzi ludzi wsadzili nas na samochód i zawieźli do Fergany. Okazało się, że nie w Ferganie jest wojsko, tylko w Gorczakowie. To było bardzo bliziutko, jedna stacja kolejowa. Był zakaz wydawania Polakom biletów kolejowych. Gdybyśmy były same kobiety, bez dzieci. "Wymyślcie coś". Oni mówią, że się boją, że gdy przekroczą ten próg, do którego mają komandirowkę, mogą mieć przykrości. Powiedziałam, że mam jeszcze srebrny zegarek męski. Dałam go kierowcy. To była moja ostatnia cenna rzecz do wymiany. Kierowca się schytrzył na ten zegarek, zawieźli nas pod sam punkt wojskowy w Gorczakowie. Żołnierze właśnie maszerowali na dworzec kolejowy, wyjeżdżali za granicę."

  • Full recordings
  • 1

    Kraków, 20.10.2008

    (audio)
    duration: 11:13:31
Full recordings are available only for logged users.

Zupa w Rosji – do końca życia nie zapomnę

Zofia Nastaborska
Zofia Nastaborska
photo: Pamět národa - Archiv

Urodziła się we Lwowie 14 sierpnia 1922. Jej ojciec, z wykształcenia prawnik i ekonomista, był dyrektorem Komunalnej Kasy Oszczędności. Rodzina mieszkała w Toruniu a przez trzy lata poprzedzające wybuch wojny - w Częstochowie. Po wybuchu wojny ojciec Zofii Nastaborskiej został zmobilizowany, a rodzina uciekła do Lwowa. Zofia Nastaborska rozpoczęła naukę w szkole pielęgniarskiej i została praktykantką w Szpitalu Dzieciątka Jezus. 29 czerwca 1940 cała rodzina została deportowana do obozu pracy w obwodzie swierdłowskim. Zofia Nastaborska pracowała w żłobku, początkowo jako sprzątaczka, następnie przy sporządzaniu rozliczeń i raportów. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski rodzina została zwolniona z obozu i wyjechała do Taszkientu, następnie pracowała w kilku kołchozach. Starszy brat Zofii Nastaborskiej wstąpił do Wojska Polskiego, młodszy do towarzyszącej mu formacji „junaków”. Zofia Nastaborska rozpoczęła pracę w szpitalu prowadzonym przez delegaturę RP, a następnie została wraz z Armią Andersa ewakuowana do Persji, gdzie przez dwa lata pracowała w szpitalu na oddziale dziecięcym. W 1944 wyjechała do Afryki (Tanganika i Kenia), gdzie pracowała w szpitalu i sierocińcu.  W 1947 roku zdecydowała się na powrót do Polski. Zamieszkała w Krakowie, ukończyła studia ekonomiczne na Akademii Handlowej. Pracowała w przemyśle opakowań blaszanych.