Zofia Ciesielska

* 1931

  • "W ciągu godziny kazali się zapakować, no to tam mama jakoś z nimi walczyła, ja to pamiętam tylko jak przez mgłę, jakieś worki. No troszkę nas uratowało to, że nas niedawno wyrzucili z mieszkania i w takim koszu – jak to przed wojną były takie kosze do bielizny – tam były jakieś rzeczy, więc to zostało zabrane. Jakieś rzeczy, które potem nas przez pierwsze lata ratowały. To była po prostu pościel. Pościel, którą potem mamusia, te białe z tzw. dymki przedwojennej poszewki sprzedawała na bluzki, czy właściwie mieniała na jakieś wyżywienie. Ale to później. Tutaj okazało się, że na podwórku już stoi samochód ciężarowy, załadowali nas do samochodu ciężarowego. Ale ciekawa rzecz: siedzieliśmy na tym – to było w nocy, nad ranem gdzieś trzecia godzina – do godziny gdzieś około siódmej. Okazało się, że widocznie nie chcieli, żeby to – tak jak dzisiaj to rozważam – cała kawalkada tych samochodów na stację kolejową żeby nie jechała. I dopiero właśnie około siódmej. (...) Na stacji kolejowej były już wagony pełne ludzi, wsadzono nas do wagonu. Miejsce, takie były prycze podwójne, górne prycze już były zajęte przy okienku zakratowanym. Dolne, gdzie można się było tylko na leżąco wsunąć, tam miejsce dostaliśmy. Tam nas wpakowano i nie pamiętam, jak długo w tym Drohobyczu na stacji staliśmy, bo stamtąd nas przewieźli do Lwowa i we Lwowie dopiero dłużej stał postój, bo musieli nas przełożyć do pociągów o szerokich torach, bo musiał to być jeszcze przeładunek. No oczywiście do tego samego, już układ w wagonie był taki sam, myśmy mieli tę pryczę na dole, taką wciśniętą. W wagonie było no trudno mi powiedzieć, ile, to były takie standardowe, ale to, co ja pamiętam, około siedemdziesięciu osób, po trzydzieści, około trzydziestu po każdej stronie. Najważniejszą rzeczą wtedy, kiedy nas już do tych wagonów, tych zasadniczych, umieścili, przyszli jacyś tacy pracownicy, robotnicy z jakimiś piłami, młotkami, siekierami i pośrodku wagonu wybili taką dziurę i z czterech desek, czterech deszczułek w taki skos złożona jakby rura i powiedzieli: – Wot, wasza uborna. Czyli: – To jest wasza toaleta. Jeden z licznych dramatów, no bo – proszę – dwa tygodnie, jak się później okazało, jazdy, tyle osób i ta jedna, prawda, toaleta w cudzysłowie."

  • "Bo jeszcze dopóki było cieplej, jeszcze dopóki było lato, to mamusia tam jeszcze te dwadzieścia kilometrów, oczywiście zawsze piechotą tam i z powrotem, do Borowoje szła no i jakieś wiadomości... tam były jednak skupiska Polaków. Mieliśmy jakieś, nie wiem, pecha, szczęście czy więcej takich było osób, nie wiem, które były tak jakoś samotnie zesłane. Żadnych ze strony ich władz jakichś ułatwień. Czy pracę taką, pracę, która dawałaby zarobek, nie było. Praca, do której goniono na kordonie, to była za to, że macie kwaterę. O żadnej zapłacie nie było mowy. Jak była, w zimie, to brat, ponieważ tam były w pobliżu, tam był leśnik, były takie w stepie jak gdyby wysepki leśne. Lasy bardzo ubogie, sosnowe i brzozowe, trzy gatunki drzew tylko, to już teraz powiem jako przyrodnik – sosna, brzoza i osika. Te trzy gatunki były drzew tylko. No i brata, i siostrę w zimie goniono do roboty, żeby się wspinali na drzewa, na sosnę, zrywać szyszki na nasiona. Nie wiem, jakaś... I oni musieli chodzić i zrywać te szyszki. To była też niebezpieczne, no bo po drzewach się wspinać, nie umieli tego, ale musieli, no musieli, tam nikt ich nie pytał. Ale to była ta pierwsza zima. No i jeszcze w nocy musieli się czasami wybrać, żeby ukraść, po prostu ukraść drzewa na opał, bo trzeba było w tej ziemiance palić. Ta zima pierwsza była bardzo taka dramatyczna. Zaskoczeni byliśmy tymi śnieżnymi burzami, buranami. Ale jeszcze w tej pierwszej zimie, w ciągu tej pierwszej zimy one nas atakowały, ale nie były tak straszne, jak w ciągu następnych, w czasie których trzeba było pracować."

  • "Praca w transporcie to była najtrudniejsza praca. Nawet dzisiaj, jak Sybiracy, ci, którzy tam byli, wspominają, to też wiedzą, że tam posyłano... Najpierw tam pracowali ich mężczyźni, mężczyźni poszli do wojska, no więc posyłano tam Polaków. I później, jak już i Polaków, mężczyzn nie było, to musiały to robić młode dziewczyny, kobiety, w tym moja siostra. Więc – jak mówiłam – trzy dni w jedną stronę, trzy dni w drugą. Zawsze to w zimie, w mrozy. Sanie zaprzężone w woły, każdy ma dwie pary tych byków pod swoją opieką. Musi iść, bo jak by usiadł na chwilę na saniach, to zamarza. Mrozy są trzydziesto-, czterdziestostopniowe, do tego jest wiatr. Najgorszy moment, jak przychodzi buran. Tego nigdy nie wiadomo, czy nie złapie. Tak, słynny buran w stepi to jest najgorsze, co być może. Równina, nieskończona równina, nie kończąca się i ta ogromna zadyma śnieżna. Nie widać na odległość jednego metra. Wielokrotnie takie grupy spotykało to, że tzw. biała śmierć. Oni okropnie się bali, bo zasypywało. Woły też nie chciały iść, one się buntowały. Wobec tego robiono to czasami tak, przy takim ogromnym, że w taki kwadrat ustawiano te sanie wszystkie, prawda. Ile ich tam było, ja nie potrafię powiedzieć w tej chwili, ile. To zależy od tego, ile zebrano osób możliwych do wysłania. I cały ten transport, tak jak karawana, to można powiedzieć – w tej chwili mi się to skojarzenie nasunęło – jakby karawana, ale w zimie, transportująca nie na wielbłądach, tylko na tych wołach; w taki sposób no wręcz skrupulatnie ułożone, to też wielka sztuka tych kop siana na małe saneczki. Też nie rozumiem, dlaczego to takie wszystko trudne musiało być... I oczekiwanie. Ja pamiętam, ponieważ siostra tam jako jeszcze no naprawdę, no cóż to jest czternastoletnia dziewczynka? Wtedy ona już była dorosłą siostrą, która musiała, przyjęła na siebie ciężar, ciężar całego utrzymania domu, możliwości tam pracy. I ona do dzisiaj, jak z siostrą rozmawiam, zawsze też ma łzy w oczach i mówi, że jak szła i czego najbardziej żałuje, że jak tam szła, w tej zimie, w te zawieje, w tym buranie, że kiedyś marzyło jej się, że jak ona to bratu opowie – bo nikt jej nie zrozumie – że on jeden ją zrozumie, bo on to przechodził, prawda. No ale niestety nie doczekała się, bo brat nie przeżył wojny, to później opowiem. Ale że to właśnie jej było marzenie, że ona: – To kiedyś, jak się spotkamy... Że tylko, tylko Adamowi powie i Adam ją zrozumie. A myśmy z kolei tutaj z mamą, ja pamiętam ten swój strach znowu, czy Jadzia wróci. Jeżeli już zaczyna, pojechała, no bo jak był buran, to już trwał trzy dni i był w całym tym, w całej tej okolicy. I tylko się modliłyśmy, żeby jak ona wyjechała znowu, żeby nie było buranu. Czy wróci, czy nie? Czy wróci, czy nie? Czy wrócą, czy ich nie zawieje? To oczekiwanie. Jeszcze tylko tutaj dodam, że w efekcie tej pracy w zimie, w transporcie i nie tylko, no to odmrożenia. Były rany na całych policzkach, takie ropiejące rany, które nie było czym leczyć. Siostra miała takie zupełnie strupy całe na policzkach. Mama się bała o to, no w końcu dziewczynka, prawda, co będzie kiedyś? Potem gdzieś tam Rosjanki mamusi poradziły, że to dobrze jest sadło z gęsi."

  • "Naprawdę, naprawdę, jeszcze pół roku dłużej, my byśmy tego nie... Nie wiem, nie wiem. Bo myśmy w czasie głodu, ja mówię, że był głód i że nic. Można zapytać: – No dobrze, ale żyjesz, coś jadłaś. Przychodziła wiosna, to się zbierało zielone listki – ja do dzisiaj szpinaku nie lubię, bo mi to przypomina – i to się tak jak szpinak robiło. Albo rosła taka dzika, zielona, jak cebula, tylko same te takie wyrośnięte, te łodyżki w stepie. Też to zrywano. Tylko ci, którzy byli tam w Kazachstanie Północnym, to pamiętają, był taki ryżyk. To była taka roślinka rosnąca w stepie, trzeba było szukać na takich polankach. I ona, jak się ją tak zerwało, te takie jakby łuseczki podłużne, takie jakby bardzo wąziusieńkie, malusieńkie strączki niskie. I jak się ją wykruszyło, to takie ziarenka jak połowa ziarnka kminku. I to się gotowało i to było takie z takim śluzem, takie oczka, takie troszkę wyglądało, tylko pomniejszony żabi skrzek. Takie drobne, drobne oczka, tylko małe ze śluzem. Ale to się jadło. Po prostu tam jakieś białko prawdopodobnie było. Nie wiem, szukam w botanicznych nazwach rodzajowych. Ryżyk. Kto tam był, to wie, a nie wiem, jaka to roślinka, nie potrafię znaleźć. I to się jadło. Więc teraz siostra, jak mówiłam, wszystkie te polne roboty. Wczesną wiosną orka, orała. Jeśli orała poprzedniego roku po kartoflisku, to zawsze wyorywało się, pomimo dokładnego czy mniej dokładnego zebrania, ziemniaki, które przetrwały przemrożone przez zimę. Więc ona to zbierała do takiego woreczka przyczepionego do pasa i z tych przemrożonych zawsze skórka odchodziła, a ten środeczek zostawał. Przepraszam, to cuchnęło, było śmierdzące, nie mogę inaczej powiedzieć, ale to się potem mełło albo gotowało i takie – ponieważ tak się nie dało zjeść – to się jeszcze na blasze takie placki piekło. To się jadło."

  • "Zaryglowano drzwi, oczywiście wychodzić nikomu nie wolno było i te malutkie cztery, po każdej stronie tych prycz, okienka. I pociąg ruszył. Co pamiętam z tego? Pamiętam najpierw, jak to polskie rodziny... przede wszystkim same kobiety, same kobiety i dzieci. Mężczyźni, którzy byli, to był właśnie mój brat siedemnastoletni i to był już właśnie mężczyzna. Był jeszcze starszy od niego chłopak, może o dwa lata, pamiętam, że się nazywał Piotr Polak, może to gdzieś kiedyś usłyszy. I jego zrobili razem z moim bratem tzw. starszyna, tzn. taki jakiś no odpowiedzialny za organizację w wagonie, których... na razie ich nie ruszali, dopiero później jak nam dawano przydział wody i jakiegoś pożywienia. Ale to dopiero później było. Pociąg po jakimś czasie, ja nie potrafię teraz powiedzieć, jak długo myśmy w tym Lwowie stali, ale trochę to trwało, bo zanim oni załadowali, wyładowali... i pociąg ruszył, z tym że już we Lwowie i po ruszeniu z węzłowej stacji, i jeszcze w jakiejś stacji, też nie potrafię teraz powiedzieć, widać było, że takich wagonów jest więcej, że takich pociągów, że to jest jakiś masowy wywóz. Ludzie zaczęli przekrzykiwać się przez te okienka zakratowane: – Skąd? A więc tu z Sambora, my z Drohobycza, a to jeszcze skądś. – A nazwiska? I mama usłyszała nazwisko cioci, mamy siostry, która mieszkała w Samborze. I rzeczywiście, była wywieziona. Później, później okazało się, że też była w Kazachstanie, ale w Aktiubińskiej Oblasti. Pamiętam dramatyczny moment, jak przejeżdżaliśmy przez granicę na Zbruczu, oczywiście śpiewy, modlitwy, litanie do Matki Boskiej, płacz. Ale za jakiś czas, godzin kilka, kilkanaście, zaczął głód doskwierać, brak wody do picia, brak czegokolwiek. Kto co miał ze sobą, jakieś tam pożywienie potrafił wziąć. Pamiętam, że jakoś nie starczyło wiele wyobraźni nam i nie specjalnie mieliśmy. Jakiś, pamiętam, woreczek z kostkami cukru się zaplątał i te kostki cukru stanowiły na początek, jakimś takim pokarmem były w pierwszych godzinach czy kilkunastu pierwszych godzinach. Po pewnym czasie, w nocy, pociąg się zatrzymał, zawołali tych starszyna i ten drugi, czyli mój brat i wyszli. Po jakimś czasie wrócili, no myśmy oczywiście, mamusia w trwodze, my też, bo kto wie, czy ich nie zabrali gdzieś całkowicie, bo to z nimi nic nie wiadomo. I wrócili, wrócili w nocy i przynieśli w wiaderkach coś takiego, że myśmy nie wiedzieli, co to jest. Jakieś takie kostki, nie kostki, ludzie zaczęli mówić, że to... No bo ciemno, nie ma żadnego, ktoś tam zapałkę zaświecił, ktoś, jakieś, czy to mydło? Doczekaliśmy do rana na wszelki wypadek i to okazało się, że w taką kostkę pokrojona kasza jaglana na zimno. Jakoś to pierwsze pożywienie pamiętam. Późniejszych nie pamiętam, już nie wiem. Tylko pamiętam, że byliśmy głodni. Wieźli. To były dnie i noce, dnie i noce tego turkotania pociągu, tej niepewności, strasznej niepewności. Pamiętam przekraczanie Wołgi. Już jak pociąg był dalej, w głąb Rosji, to pozwolili usunąć, rozsunąć drzwi i taka była, taka wajcha jakaś, nie wiem jak to nazwać, taki skobel, że to się dalej nie dało zasunąć, ale były odsunięte na taką szparę. I co niektórzy młodsi to tam stali przy tych drzwiach, prawda, patrząc. Ale przynajmniej powietrze było. Bo tak, to było, przecież te malusieńkie okienka, no już nie chcę mówić, jakie tam były i zaduch, i odór, no bo to wszystko było na miejscu. W wagonie były też osoby z małymi dziećmi, były starsze osoby. Pośrodku była taka tzw. koza, taki piecyk, no ale nie było czym palić. Także było zimno, bo to był kwiecień, ale noce zimne. Pamiętam z kolei, jak przejechaliśmy Ural. Pamiętam, pamiętam, patrzyłam przez te rozsunięte drzwi. No i właśnie takie nasze przerażenie, że my już jesteśmy, że aż już do Azji dotarliśmy. To wszystko trwało dwa tygodnie. W pewnym momencie zatrzymał się pociąg. Dalej już nie jedzie."

  • "Zaraz wkrótce po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej następuje układ Sikorski-Majski i my się dowiadujemy, że my zostaliśmy polskimi obywatelami z prawem przemieszczania się; oczywiście nie za daleko, w obrębie rejonu, nawet nie oblasti, ale już jest prawo. No i wtedy brat do tego podchozu. I on, i siostra dostają tam zatrudnienie, a wkrótce potem możliwość przeniesienia się. I oczywiście znowu ziemianka, ziemianka najgorsza, na skraju tego podchozu, taka na pół rozwalona. Izdebka w tej ziemiance, też dwuizbowa. Drugą izbę zajmuje też pani z Polski z dwojgiem małych dzieci. No i tam brat zaczyna pracować oczywiście przy sianokosach, wszystkie najgorsze czarne, czarne roboty. Mamusia zaczyna też przy kiziaku, to jest wyrób kiziaku, to jest ten opał, opał robiony z krowiego łajna. (...) Z tym, że to jest opał tylko dostarczany dla władz. Sobie prywatnie, bo to musi być, to jest całe przedsięwzięcie tyle... To najwyżej, jak się czasem taką cegiełkę kiziaku ukradło, nie raz mi się zdarzyło. Ale głównie opał, z którego myśmy korzystali, to były suche, po stepie chodziłam, to było moje zajęcie – ponieważ nie pracowałam jeszcze – zbierać wysuszone, suche placki krowie. I to się zbierało bardzo pieczołowicie, bo tym się w zimie i w ogóle to był opał. To się tak jarzyło, ale bardzo cenny, bardzo cenny opał. Rosjanie mieli do nas jedną zawsze odpowiedź, a szczególnie ci rządzący: – Nieczewo, prywykniesz. A nie prywykniesz, to podołhasz."

  • "Czterdziesty drugi rok, o którym wspominam, zaczęła się wiosna i ja już skończyłam swoich jedenaście lat, jak już wiadomo. I wobec tego zostałam już uznana za osobę, która jest zobowiązana do pracy. A ten obowiązek był w ten sposób egzekwowany, że został mi zatrzymany mój przydział dwunastu deko, czyli sto dwacet gram tego ziarna czy mąki, bo to w zależności od tego, co mieli, od ich woli, czy to było ziarno, czy mąka. Ale to wszystko jedno, bo to już, już było czym się żywić. I do pracy. I pierwsza moja praca, jedenastoletniej dziewczynki: do lasu, przy wyrębie drzewa. Lasy tam nie były grube, jakieś takie wielkie. To były brzezinki i sosnowe lasy. No ale tym niemniej pnie, które trzeba spiłować. Dwóch mężczyzn – jeden Kirgiz, Kazach, drugi taki młody chłopak siedemnastoletni, bo jeszcze do wojska nie poszedł, nie miał więcej lat, pamiętam, jak miał na imię. I tamtego też nawet pamiętam, jak się nazywał. Ten Kazach nazywał się Kasymow, a ten chłopak miał na imię Fiedka. No i ja z nimi do lasu. Oni mieli za zadanie – tak to rozdzielili, ja nie wiem, czy oni, czy kto, ale tak mi kazali – oni piłowali, a mi dali siekierę i ja miałam gałęzie obrąbywać. No więc ja byłam wtedy niedużą dziewczynką, małą, chudą. Ta siekiera mi z rąk wylatywała. Oni raz, dwa, trzy popiłowali, siedzieli na tych pniach, rechotali ze śmiechu, a ja się mordowałam z tymi gałęziami. Tego nigdy nie zapomnę. To była moja pierwsza praca w podchozie, na którą mnie pogonili."

  • "No i z końcem kwietnia, jak zwykle niespodziewanie, przychodzi wiadomość. Mamusia zostaje wezwana do dyrektora dietdomu o pięknym polskim nazwisku Dubrowski, że oto za dwa dni jedziemy do Polski. Dokładnie w rocznicę, kiedy myśmy tam, że tak powiem, wylądowali. Bo myśmy, nas wywieźli trzynastego kwietnia, a w Kustanaju zatrzymaliśmy się dwudziestego ósmego. I wyjeżdżamy stamtąd dwudziestego ósmego kwietnia. Zupełnie nieprawdopodobny przypadek – sześć lat na miejscu bez podróży, jak z bicza strzelił. Mamusia mi od razu, jak się o tym dowiedziała, przyszła do tej naszej ziemianki, do tej chałupy i mówi: – Zosiu, leć do podchozu, do Jadzi, bo jeszcze my jedziemy, niech ona rzuca robotę, nikogo nie pyta, wszystko. Jedziemy do Polski. No to ja od razu, prawda, oczywiście boso przez step, przez to i w połowie wychodzę do tego lasku takiego, który oddzielał dietdom. Patrzę – z lasku Jadzia wychodzi. Ona już się też dowiedziała, wszystko rzuciła i do nas... Myśmy bagażu żadnego nie mieli, no bo cóż. Muszę powiedzieć, że całe te podróże, później te przenoszenia... Była taka kapa, jeszcze z Polski, taka zielona, aksamitna, w takie duże kwiaty i wszystko, co mieliśmy, to ta kapa, to z nami wróciła do Polski. Mamusia do tej kapy składała, w cztery rogi zwijała i to był cały nasz, cały nasz bagaż."

  • "Sowieci natychmiast po zajęciu naszych obszarów zaczęli wprowadzać swoje zwyczaje, które przede wszystkim wiązały się z zastraszaniem ludzi, poprzez bardzo liczne aresztowania. Zmieniła się również radykalnie sytuacja materialna, bytowa. Zaczęło, dosłownie z dnia na dzień... brakowała w sklepach wszystkiego. Ale to są sprawy znane. Przejdę do osobistego wątku. Wkrótce po zajęciu przez Sowietów miasta, zaczęli do mieszkań dokwaterowywać swoich wysokich czynowników, czyli funkcjonariuszy NKWD. Również do naszego mieszkania wprowadził się funkcjonariusz – nie wiem w jakiej randze, nie potrafię powiedzieć, nie pamiętam tego - NKWD. Nazywał się pamiętam – Czyczukow i najpierw zajął jeden pokój, potem nas ścieśnił do jednego pokoju i zajął całe mieszkanie i wreszcie po kilku tygodniach nas wyrzucił z mieszkania poza obręb miasta. I to tak – grożąc, że w ciągu dwudziestu czterech godzin, jeśli rodzice nie znajdą miejsca jakiegoś, nie wyprowadzą się to wyrzuci razem z rzeczami na ulicę. Wcześniej (...) on chodził po mieszkaniu i patrzył pokazując na obrazy kolejno: „Ten obraz, ten dywan” i mówił: „To majo, to majo i to majo, do mojego pokoju proszę przynieść”. Ojciec pamiętał siedział taki jakiś – pamiętam – jakiś taki bardzo smutny czy przygnębiony i on się zapytał jego po rusku: „A czy tego taki?”. Oczywiście na „ty”. A tatuś powiedział: „Ja czterdzieć lat na to pracowałem.” A on na to odpowiedział: „No to co takiego. Trzeba od nowa zaczynać."

  • "Działały polskie delegatury uruchomione po umowie Sikorski-Majski. W Borowoje była delegatura. Mamusia została tzw. mężem zaufania i chodziła raz na jakiś czas, prawda, kontaktować się tam. Przynosiła jakieś tam rzeczy, się raz czy drugi dostało. Raz pamiętam, że z tych darów – to niektórzy wspominają docierały do nas, tam dotarły raz – i pamiętam jako wielkie wydarzenie takie trzewiki czarne. I to były nieduże, i były na mnie dobre, wobec tego mnie przypadły w udziale. A problem, w czym chodzić... Tam się chodziło boso przez te miesiące wiosenno-letnie. Ale była duża zima. Mrozy były tak straszne – ja zaraz o mrozach osobno opowiem – że bez tych walonek ruskich, to nogi natychmiast odmrożone. No i kupić, to znowu trzeba było za coś kupić. O nowych nie było mowy. Więc takie stare, łatane mamusia kupiła i musiał mieć brat, żeby miał do pracy, a tu mieliśmy jedną parę i kto wychodził z domu, to na zmianę się wkładało, bo w zimie tylko on pracował. Więc te walonki, i one były takie olbrzymie. Jak ja zobaczyłam te buciczki takie, prawda, to byłam taka zachwycona. No ale to tylko trwało przez tę jesień, a na wiosnę już okazało się, że mnie noga urosła no i to poszło gdzieś, kolejnemu dziecku, które tam urosło i dostało, i oczywiście to krótko trwało. Ale to tak, jako tylko taki przerywnik."

  • "Jest jeszcze czterdziesty drugi rok, dopóki mamy obywatelstwo, ale teraz zaczyna się sytuacja taka: z dnia na dzień dowiadujemy się, że oto przestaliśmy być obywatelami polskimi, że znowu będziemy obywatelami radzieckimi. Bo rząd polski, ten okropny rząd polski, któremu oni tyle przecież zaufali, zerwał z nimi umowę, wyprowadził armię poza, poza obręb Związku Radzieckiego, nie chce walczyć, bo to są tacy sami faszyści i imperialiści. No i teraz my jesteśmy znowu wragi naroda, bo my cały czas byliśmy wragi naroda i znowu nam dają obywatelstwo radzieckie. Ale to nie jest tak, że obywatelstwo radzieckie z góry, tylko każdy dorosły obywatel – dorosły obywatel liczy się od szesnastego roku życia, czyli u nas tylko mama – musi podpisać, że przyjmie. I takimi grupami ściągają Polaków do NKWD, do NKWD znowu do Borowoje i tam jest taka alternatywa: albo podpisujesz obywatelstwo, przyjmujesz na nowo obywatelstwo sowieckie, albo, jeżeli nie podpisujesz, to do więzienia albo do łagru. No i cała, tak jak zresztą historia, w tej chwili już wiadomo, bardzo wiele ludzi wtedy znowu dostało się do łagru i do więzienia i wielu już nigdy nie wróciło. Tutaj jest znowu taka sytuacja: są same kobiety i dzieci. I dramat, co robić? Taka po cichu, jakby niepisana umowa, że ci młodzi ludzie nie podpisują, idą do więzienia, natomiast matki, które mają dzieci, to podpisują, no bo muszą się opiekować dziećmi. Jak nie, to dzieci idą do domu dziecka i są wynarodowione. Mama nasza też poszła do tego Borowoje i też znowu pamiętam tą dramatyczną noc, jak czekałyśmy. Siostra na szczęście, wtedy akurat to był marzec, ale paszportyzacja cała trwała później jeszcze przez kwiecień. No ale poszła mamusia, to zawsze tam gdzieś nocowała kątem u kogoś, bo nie mogła czterdziestu kilometrów przejść, poza tym cały dzień, nie wiem, dzień czy dwa w tym NKWD, już tego nie wiem, jak to długo trwało. No ale myśmy czekały no przerażone znowu, czy mamusia wróci, czy mamusię... no, no tego też nigdy nie wiadomo, co w niej w tym momencie, w jakiej formie oni to zaproponują. Czy powie: – No, niestety nie podpiszę, nie zgodzę się, wykluczone. Na jakie warunki. Ale mamusia podpisała."

  • "Ogromnym przeżyciem było w Baranowiczach na stacji, myśmy stali i... To był maj, jakoś pociąg niedługo stał i cała grupa nas pobiegła. Ktoś powiedział, że w pobliżu jest kościół i że majowe nabożeństwo. I młodzi ludzie, młodzi, pobiegliśmy do tego kościoła. I – nie zapomnę – weszliśmy, i ksiądz nas zauważył i właśnie powitał. Powiedział, że to widać, że z Rosji. Myśmy tam się rozpłakali i w pewnym momencie ktoś krzyknął: – Pociąg odjeżdża! Myśmy wyskoczyli z tego kościoła pod wagony, pod... Okazało się na szczęście, że rzeczywiście odjechał, ale przestawili go na inny tor. Ten strach, że oni mogli odjechać bez nas! A my tu zostajemy bez niczego, bez dokumentów, już znowu po tej – nie chcę powiedzieć, ale tej naprawdę – przeklętej stronie. Dla mnie to takie jest. Wszystko, co najdroższe – dom, rodziców, brata – no wszystko tam straciłam."

  • "Dosyć już przetrzebieni z najważniejszych rzeczy, rodzice się wyprowadzili poza obręb miasta, tak na przedmieście i tam mieszkaliśmy do marca, przepraszam, do kwietnia, bo to było w marcu. Do kwietnia. I w kwietniu, w nocy z dziesiątego na jedenastego kwietnia, łomotanie do drzwi. I od tego momentu ja już żadnej rzeczy związanej z Sowietami nie zapomnę. Przyszło pięciu uzbrojonych mężczyzn, aresztowali, w środku nocy zabrali ojca. Od tamtej nocy kwietniowej w czterdziestym roku nic o ojcu nie słyszałam aż do roku dziewięćdziesiątego piątego, kiedy odnalazłam jego nazwisko na ukraińskiej liście katyńskiej. Okazało się, że on został aresztowany z tego wyroku wydanego 5 marca czterdziestego roku jako urzędnik państwowy; jako element szczególnie niebezpieczny, nienawidzący Związku Radzieckiego, wobec tego zasługujący na najwyższy wymiar kary. Kolejna noc przebiegła spokojnie. Oczywiście w ciągu dnia mama tam poszukiwała. Myśmy byli przerażeni, mama poszukiwała pod sądem, pod więzieniem ojca. I przyszła następna noc, z dwunastego na trzynastego kwietnia. Powtórzyło się nad ranem łomotanie do drzwi, pięciu uzbrojonych, chyba dwóch czy trzech w mundurach NKWD-owskich, pozostali w takich granatowych jakichś, to byli miejscowi Ukraińcy. Brat mój... Nas było troje rodzeństwa: brat licealista, wtedy siedemnastoletni, moja siostra dwunastoletnia i ja miałam wtedy dziewięć lat skończonych. Gdy stanęli w drzwiach, mama zawołała: – Jezus Maria! Przyszli po Adama!, czyli po brata mojego. Ponieważ młodych chłopców wtedy też aresztowali. Ale to okazało się, że nie po brata, tylko po nas wszystkich. Powiedzieli krótko: – Zabierajcie z wieszczami. I pamiętam, że ja się wtedy rozpłakałam. Nie rozpłakałam się wtedy, jak ojca zabierali, ale tutaj już to przerażenie narastało. Bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, ja byłam przekonana, że tatuś wróci zaraz. Ja rozpłakałam się, a oni oczywiście... wtedy poznałam, zaczęło się moje poznawanie ich kłamstw. Bo jeden z nich powiedział do mnie: – A ty czeho płaczesz? Nie choczesz do baćka jechaty? Po ukraińsku. – Czemu płaczesz? Nie chcesz do ojca jechać? I powiedział, że nas wiozą do Płaskirowa i że tam tatuś czeka. I przyznam się, że mnie to jakoś tak... w mojej pamięci pamiętam to uczucie, że wszystko jedno gdzie, ale jak do tatusia, no to dobrze, to jedziemy. Okazało się, że to wszędzie tak mówili, ale że nie było to prawdą."

  • "W tym leschozie byliśmy bardzo krótko i po jakimś, nie potrafię powiedzieć, jak krótkim czasie, chyba niewielu tygodniach, dwóch czy trzech, powiedzieli, że to tylko było tymczasowo i że nas zawożą na miejsce stałego osiedlenia, na tzw. kordon. Z tym, że rozdzielili: panią Boguchwalską gdzie indziej, a mamę z nami na kordon. Okazało się, ten kordon to był zbiór taki... jak to nazwać? Ani osada, ani osiedle. Tam był pięć albo sześć ziemianek. Jedna ziemianka to był taki barak czteroizbowy, pozostałe były takie dwuizbowe każda, do każdej izby można było z boku wejść. No i jedna najważniejsza, taki trochę chyba drewniany dom, tam mieszkał leśniczy, bo tam w pobliżu były laski brzozowe. No i tam zostaliśmy rzuceni, zupełnie na pastwę losu, a brat został zatrudniowy, no został – jak to powiedzieć? – pogoniony. No tego się nie da opowiedzieć. Po prostu przychodzili i dawali na robotu, na sianokosy, również mamusia i siostra. Na pasznię, oni to nazywali. Ja zostawałam wielokrotnie sama, no bo oni byli cały czas w stepie w pracy. Po krótkim czasie pobytu na kordonie, okazało się, że ziemianka, w której myśmy zamieszkali, którą nam dano – tym razem byliśmy sami w izbie – była no jakąś ruiną. Bo zaczął padać deszcz i okazało się, że w kilkudziesięciu... no po prostu jak sito leje się. Mamusia zaczęła z Jadzią, czyli z moją siostrą, jakąś glinę wozić, zanosić takimi wiaderkami jakimiś na ten dach. No i skończyło się tym, że siostra bardzo ciężko zachorowała."

  • "No i nagle jest wiadomość. Jest luty czterdziesty drugi rok. A w tym podchozie oprócz mego brata było jeszcze... było trzech mężczyzn takich w jego wieku. Któryś tam był starszy o rok, któryś młodszy, ale było ich trzech, a mój brat był czwarty. No i przychodzi... bo tam do tego biura, do tego kantoru przychodzą powiestki, przychodzą zawiadomienia. I brat jest zrozpaczony. Dla tamtych przyszły wezwania do wojska, a dla niego nie. No i po prostu, no dramat. Oni idą do wojska, a on nie. Zupełnie nie wie, no czy może dlatego, no mamusia mu tam po cichu: – No ja mówiłam ci, nie mów tyle. No bo był zawsze taki bardzo bojowy. Może tam gdzieś, coś, prawda... I wiadomo, że jest dzień, w którym mają odjeżdżać do wojska ci Polacy. A tam zawsze, jak Rosjanie szli do wojska, to było, że wolno, rodziny miały wolny dzień i odprowadzać, saniami ich odwozili. To była zima, trzaskający mróz, czterdziesty drugi rok, luty i my jesteśmy, tak już wiemy, jego nie ma, gdzieś tam jest, tam pewnie z tymi kolegami. I my jesteśmy w tej izbie swojej, i on wpada do domu, i mówi od tego, mówi: – Jadę! Mamusia mówi. – No to my też idziemy ich pożegnać. A on ma papierek w ręku. Mówi: – Jest dla mnie, jest dla mnie powiestka, tylko gdzieś została zawieziona do innego kołchozu. Także ja też. Także tamci mieli chociaż dzień, dwa na jakieś takie przygotowanie się, a on... No przynajmniej jakieś takie, prawda, no pożegnanie, wiadomo, że idzie. Z jednej strony radość, że on do polskiego wojska, a tu znowu nagle, znowu nagle jest, że on odchodzi. No to my się ubieramy i idziemy odprowadzać. Co miał? Nie wiem. Bo to jakieś tam sucharki na drogę, no coś tam było jakieś przygotowane, ale niewiele. No i on się ubrał, no i już. Bo to już odjeżdżają, już, już. I tam za takimi stajniami takie miejsce, gdzie te sanie. No i to pamiętam, żeśmy poszły z mamusią no i on taki zadowolony też na te sanki wsiadł. I te sanki pojechały z nimi, i taka biel tego stepu. Myśmy stały z mamą, a mama tak poszła za nimi, poszła, poszła... Tak jakby wiedziała, że go już nigdy nie zobaczy."

  • "No i mamusia stwierdziła, że ja powinnam pójść do rosyjskiej szkoły. To był, zaczynał się koniec marca, początek kwietnia, no więc no tytułem próby – ja już miałam czternaście lat – do piątej klasy. O tyle było tam dobrze, że w ciągu miesiąca – oni kończyli rok szkolny na koniec maja – a w ciągu miesiąca, w kwietniu, było zawsze powtarzanie kursu. No więc ja przy tym powtarzaniu, no konkurencja nie było zbyt silna, jakoś to szybko nadrobiłam, tylko miałam problemy z siedzeniem w ławce. Okropnie mnie to męczyło, bo jak byłam mała, to mnie pogoniono do roboty fizycznej, rąbać drzewo, plewić i bolały mięśnie. A tu ja już się przyzwyczaiłam do fizycznej pracy, a tu muszę siedzieć kilka godzin. I bardzo mi to przeszkadzało. Ale po pewnym czasie, jakoś bardzo szybko mnie ta nauka, bardzo mi się to podobało, że mogłam się uczyć, no nadrobiłam i nawet mam świadectwo do dzisiaj. Wszystko dostałam. I z tym się wiąże, bo to się wiąże ciekawa historyjka, ciekawostka. Dostałam świadectwo, wszystko jako jedyna piątki. To się nazywało otlicznica, a jeżeli były piątki i czwórki, to była udarnica. Mam do dzisiaj to świadectwo z takim herbem, Kazaskie SSR. No i zakończenie roku, i teraz sytuacja dosyć trudna, bo mamusia dostała malarii. Ciężko chora. Gdzieś tam w nocy biegłam do jakiejś felczerki, szukałam chininy, mamusia w wysokiej gorączce. Malaria straszna, bo to są... o określonej godzinie przychodzi atak dreszczy, o określonej godzinie gorączka. Ja tu jestem z mamą sama, nie wiem co, a mam zakończenie roku szkolnego. No i wyczytują, wyczytują w tej piątej klasie, że ja mam najlepsze, najlepsze świadectwo i za to nagroda. Nagroda – bluzka. A poza tym wszystkie te, które dostały te dobre i tam bardzo dobre, dwadzieścia pięć deko, dwiestie padziesat gram cukierków. Ale bluzki na razie nie dadzą, bo w tym momencie nie ma. Cukierki natomiast dali – takie w papierku, takie lepiące, podłużne, z marmoladą w środku. Boże! Po pięciu latach po raz pierwszy cukierki zobaczyłam. I do dzisiaj pamiętam, jak ja w tym papierku, takie te lepiące, podłużne, takie w środku z marmoladą cukierki, biegnę do tej mamy, która jest chora, żeby z tymi cukierkami, że mamusia taka strasznie chora, że jej przyniosę. To zarobek. No i oczywiście jeszcze tam, żeby się podzielić, żeby Jadzi zostawić... Ogromna radość."

  • Full recordings
  • 1

    Kraków, 06.09.2007

    (audio)
    duration: 07:43:03
Full recordings are available only for logged users.

Z dnia na dzień dowiadujemy się, że oto przestaliśmy być obywatelami polskimi, że znowu będziemy obywatelami radzieckimi

Zofia Ciesielska
Zofia Ciesielska
photo: Pamět národa - Archiv

Ur. 11 lutego 1931 w Drohobyczu (województwo lwowskie, II RP). Nazwisko rodowe - Frydlewicz. Jej ojciec był prawnikiem, matka nauczycielką historii. Ojciec Zofii Ciesielskiej został aresztowany w nocy z 10 na 11 kwietnia 1940, zginął zamordowany w Kijowie. Dwa dni później aresztowana została reszta rodziny Frydlewiczów. Wywieziono ich do Kazachstanu, gdzie Zofia Ciesielska już jako jedenastoletnia dziewczynka ciężko pracowała fizycznie. Udało jej się ukończyć w Kazachstanie piątą klasę szkoły powszechnej. Zofia Ciesielska wróciła do Polski z matką i siostrą w czerwcu 1946. Ukończyła studia biologiczne w Warszawie, od 1954 roku pracowała jako asystent w PAN, następnie zaś otrzymała etat w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Od maja 1989 roku jest członkinią Związku Sybiraków w Krakowie, od 1995 roku należy także do Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich w Krakowie.