Danuta Śmiałowska

* 1923

  • "To co było najpiękniejsze w tej biedzie to było że mąż zrobił ogromne przygotowania. Powiedział „ Musimy się pobrać, kupiłem 60 jaj i parę metrów drzewa do używania w piecu”. I dwie szklaneczki, szczotki do zębów – naprawdę więcej nie mieliśmy nic. To co na sobie i koniec. No – teatr postanowił że ślub bierzemy już. Wzięli nam miarę na obrączki. Cały zespół się zrzucili na prezent ślubny – na obrączki. Ksiądz Sielug odprawił nabożeństwo. Niebywałe – to się chyba nazywa msza rzymska – poczułam to po kolanach bo to parę godzin klęczenia. Ale wszystkie światła, wszystkie dywany- chociaż nie mieliśmy grosza! A zmartwieniem moim poprzedzającym tego ślubu dzień, było że jak uklęknie to będę widoczne dziury w wylówkach bo miałam dziurawe buty. Wobec tego smarowaliśmy jakimś atramentem , wkładaliśmy tekturkę żeby nie było widać że te buty są dziurawe. Płaszcz był pożyczony, maż miał też pożyczoną jakąś skórę bo też miał jakąś lichotę na sobie. Wagarowały tego dnia wszystkie szkoły bo przystojny młody aktor żenił się. Chyba towarzyszyła mi nienawiść ich bo każda miała ochotę na takiego fajnego chłopaka. Wiec zna pan farę w Białymstoku? – to był ogromny kościół, ogromny! To był tak nabity że myśmy ledwo weszli. Światkami naszymi na ślubie był Jurek Duszyński, który wyjrzał na kościół i mówi „macie komplet” i Zygmunt Kęstowicz. Sama msza była długa i piękna ale i występujący ludzie byli niezwykli. Śpiewał nam Garda – znakomity. Dzięgielecki grał na organach. Śpiewał Mietek Wojnicki, Jadzia Dzięgielewska. Koncert nie lichy. A potem było przyjęcie u Hani Bielickiej – bo oni tylko mieli dwupokojowe mieszkanie. Wszyscyśmy mieli małe klitki wobec tego tam, takie składkowe przyjęcie. Wszystko było z marchwi, piękne kanapki, oczywiście morze samogonu bo wtedy wszyscy pili i tylko samogon był. Kogo tam jeszcze nie było – był i pan Michał Melina. No cały zespół był, calusieńki zespół. Potem, pełni fantazji wychodziliśmy, mimo że godzina policyjna była, rozochoceni tym samogonem białostockim. No i zatrzymała nas Warta: – Co tu się dzieje?” – Ślub – Ślub. Dobra. To idźcie, pobawcie się. Ale żebyście wiedzieli że hasło dzisiaj to „szpilka”. Więc żeby was tam nikt nie zabrał, mówcie „szpilka”. No więc mówiliśmy „szpilka” – i tak zaczęliśmy wspólne życie."

  • "No i czekam ja pod tym teatrem, mąż przychodzi i mówi – „Na co masz ochotę? Co byś zjadła – kotlet schabowy czy coś?”. Ja mówię – „Nie żartuj tak” – bo żarty takie nie miłe jak człowiek głodny. A on pokazuje kupę pieniędzy. No więc długo nie myśląc, na ulicy Floriańskiej, pierwszy traki malutki lokalik. Jak żeśmy weszli, starsza pani coś tam szyła czy robiła. Stał w klatce kanareczek, jakieś bułeczki, coś. I myśmy dopadli do tego jedzenia. A zamówienie było takie: prosimy o jajecznicę, po dwa jajka na każdego z nas, świeżą bułeczkę, masło i dwie wódki, pięćdziesiątki. Zalaliśmy się tymi pięćdziesiątkami oczywiście pod tą jajecznice! Ale mogliśmy kupić papierosy i wychodziło wtedy „Odrodzenie”, pierwsze numery. Trzeba było poczytać co się dzieję. I w ogóle świat wrócił do normalności!"

  • "Ponieważ państwo Łopaczynscy nie mieli dzieci a przyjaźnili się z moimi rodzicami więc wypożyczali sobie mnie na okres letni. Rodzice jechali nad morze i siedzieli w tych grajdołach, co mnie nie interesowało wcale – bo w Leonpolu tyle się działo. Były konie przede wszystkim. A ja jestem zwariowana na punkcie koni więc już to wystarczało. Poza tym sam klimat. Wszystko co się działo było jakby ze starych czasów. I żył jeszcze taki bardzo starusieńki – już jego imienia nie pamiętam – kamerdyner ostatni. I była zawiadująca kuchnią pani ochmistrzyni z kluczami. Klucze miała u pasa i tak pilnowała wszystkiego. Był zwyczaj robienia podwieczorków na tarasie od strony ogrodu. Dorośli zawsze mieli swoja kawę, my ogórki – bo to była specjalność wileńska. Surowe ogórki z miodem. I miód w plastrach. No i to była wielka frajda i pyszne. Ananasy miejscowe. Ogórki były rwane z grzędy no więc świeżutkie no i ten miód w plastrach. Co tam jeszcze się działo. Działo się bardzo dużo, można było konno pojechać. A czasem nawet – bo był KOP – Korpus Ochrony Pogranicza i był taki młody pułkownik, z żoną i małym synkiem. Bywał na tych podwieczorkach. I czasem zabierał mnie i księdza takiego, który tam był, konno jechaliśmy na sprawdzanie patroli które pilnowały granicy. Było hasło, leśnymi dróżkami takimi. Są to przeżycia…. Dożynki na przykład. To było ogromne święto w parku. Stały stoły pełne jadła, w beczkach zapalona była smoła czy coś innego – były takie pochodnie ogromne, oświetlały teren. Wódka w wiadrach i taki kubeczek do czerpania i szklaneczkami tak piło się ostro. Ale najlepsze było jak oni szli z pola z tymi śpiewami i z plonem gospodarza domu. Śpiewali po białorusku. W ogóle ludność tram mówiła po białorusku. Ja się nigdy nie musiałam uczyć rosyjskiego, to nie był mi obcy język. Gdyby ich zapytać jakiej są narodowości – to każdy odpowiadał w jeden sposób „tutejszy”. Nie wiadomo Polak, Białorusin – „tutejszy”. I od tych tutejszych zawsze dostawałam w czasie dożynek wianek specjalny. Nawet jak kiedyś nie pojechałam to mi przywieźli że „dla panienki”. No i miałam powodzenie wielkie u furmanów. Ponieważ większość dnia siedziałam w stajni i na koniach, wobec tego co raz któryś z furmanów czy parobków przychodził do pana hrabiego – „Jeśli panienka ma zamiar potańcować, czy pan hrabia pozwoli? I hrabia pozwalał i panienka chciała. Wobec tego stańcowana byłam do niemożliwości. A na białej sukience którą nakładałam na tę okoliczność, było odbite często pięć palców spracowanych dłoni moich przyjaciół ze stajni. Co tam jeszcze było w tym Leonpolu…? Dla mnie to była kraina najpiękniejsza. Najpiękniejsza."

  • Full recordings
  • 1

    Warszawa, 13.06.2011

    (audio)
    duration: 04:10:33
    media recorded in project Oral History Archive - Budapest
Full recordings are available only for logged users.

Dla mnie to była kraina najpiękniejsza

Danuta Śmiałowska
Danuta Śmiałowska
photo: Post Bellum

Urodziła się 7 maja 1923 w Wilnie. Matka Danuty Śmiałowskiej, z domu Dydzińska, pochodziła z Kresów, urodziła się w Klonówce Michilowskiej. Ojciec - Andrzej, z zawodu był farmaceutą. Kiedy Danuta Śmiałowska przyszła na świat rodzice zamieszkiwali w Wilnie. Tam ojciec kończył studia farmaceutyczne i podjął praktykę w zakładzie botanicznym. Oboje rodzice w młodości należeli do legionów. Ojciec był komendantem POW, matka pielęgniarka. Także w Legionach się poznali i wzięli ślub. W domu Dydzińskich panował kult marszałka Piłsudskiego. Danuta Śmiałowska nie miała rodzeństwa. Kiedy ojciec postanowił założyć własną aptekę w Brasławiu, cała rodzina przeniosła się tam w 1929 roku. W Brasławiu rodzina zamieszkiwała przez 10 lat, aż do 17 września 1939 roku. Głównym źródłem utrzymania była apteka ojca. Danuta Śmiałowska nie uczęszczała do szkoły publicznej. Przez 6 lat pobierała nauki w domu, udzielane przez guwernantkę Elizę Łukasiewiczównę. Po każdym zakończonym roku szkolnym zdawała egzaminy w szkole u sióstr Nazaretanek. Po ukończeniu kursu podstawowego w domu, przez rok mieszkała w internacie u sióstr Nazaretanek i tam uczęszczała do gimnazjum aż do wybuchu wojny. Po pierwszym roku przez krótki okres została przeniesiona do gimnazjum w Brasławiu. Po wybuchu wojny Danuta Śmiałowska uczęszczała na tajne komplety. Naukę ukończyła w 1945 roku, zdając małą maturę w ramach tajnych kompletów. Aż do 1939 roku wszystkie wakacje i wolne dni Danuta Śmiałowska spędzała w gospodarstwie przyjaciół rodziny w Leonpolu, z którym była bardzo związana. W sierpniu 1939 roku ojciec został powołany do Wojska Polskiego. 17 września 1939, w obawie przed Armią Czerwoną rodzina wyjechała do Wilna, gdzie zamieszkała u przyjaciół ojca, rodziny Jundziłłów, przy ulicy Mickiewicza i 3 Maja. Ojciec powrócił na Boże Narodzenie w 1939 roku. W okresie wojny przygotowywał leki dla PCK. Także matka i Danuta Śmiałowska zajmowały się produkcja leków przeciwbólowych które sprzedawały w okolicznych wsiach. Z powodu bombardowań rodzina Danuty Śmiałowskiej kilkakrotnie zmieniała miejsce zamieszkania w Wilnie. W 1944 roku wynajęli dom pod Wilnem. Synem właściciela wynajętego gospodarstwa był Igor, przyszły mąż Danuty Śmiałowskiej. W 1945 roku, Danuta Śmiałowska wraz z narzeczonym rozpoczęła starania o dokumenty. W kwietniu 1945 roku oboje wyjechali do Białegostoku gdzie wzięli ślub. Mąż Danuty Śmiałowskiej był z zawodu aktorem, dlatego szybko znalazł angaż w teatrze. Danuta Śmiałowska także znalazła zatrudnienie w teatrze jako sufler. Po niedługim okresie mąż dostał zaproszenie do Krakowa od dyrektora Teatru Starego. Oboje zatem przenieśli się do Krakowa, mąż szybko rozpoczął próby i grał w krakowskich teatrach. Danuta Śmiałowska zrobiła kurs kosmetyczny i przez krótki okres czasu dorabiała jako masażystka. Kiedy grupa teatralna męża została przeniesiona do Katowic także Danuta Śmiałowska wyjechała tam z mężem. Przez krótki okres przebywali także w Łodzi, gdzie mąż grał w Teatrze Syrena. Ostatnim miejscem przenosin była Warszawa, gdzie mąż dostał zatrudnienie w Teatrze Narodowym. Zamieszkali na warszawskiej Ochocie. Danuta Śmiałowska urodziła jedyną córkę Joannę. Zaraz po narodzinach dziecka mąż Danuty Śmiałowskiej doświadczył ciężkiego wypadku w teatrze. Do pracy powrócił po ponad rocznej przerwie. W Teatrze Narodowym grał przez 20 lat. W międzyczasie rodzina przeniosła się z Ochoty na Mokotów.