Tadeusz Bukowy

* 1929

  • "I tak dosiedzieliśmy do sierpnia i 21 i 22 i 23 sierpnia odbył się sąd. Trzy dni nas sadzili. Najprzód poszły trzy wyroki. Dowódca „Grot” dostał karę śmierci. Hentorz, ten, który wysadzał lokomotywę dostał karę śmierci i Buca dostał karę śmierci. Były trzy kary śmierci. Sądziło nas pięć osób, mam ten dokument. Reszta były wyroki po 10 lat, po 7 lat, po 6 lat i jeden jedyny wyrok był 5 lat taki najmniejszy – kolega chociaż z mojego rocznika ale bardzo taki mały. On nie był w organizacji ale mieszkał koło komendanta i jego zadaniem było naprzód przyjść i on wiedział, gdzie komendant jest, to takie było dla wtajemniczonych. Na rozprawie sądowej najlepiej powiedział ten Orski z baszty warszawiak. -„Jakim prawem wy nas sądzili, myśmy nie zdradzili żadnej ojczyzny. My jesteśmy Polakami i niedługo przyjdzie taki czas, że my was będziemy sądzić, bo my jeszcze nie zapomnieliśmy o Katyniu”. Jak on zaczął mówić o Katyniu, to ten prokurator wstał i mówi - „Odbieram ci głos i milcz”. No i wtenczas zamilczał."

  • "I doszliśmy do obozu. Patrzymy się a to tak: wysoki parkan, wieżyczki i pierwszy raz w życiu widzę rosyjski obóz. Robił wrażenie. Na około druty kolczaste, brama tatka duża, pod bramą jakiś napis, portiernia i już wychodzą z tej portierni, z tej wachty wychodzą i wystawiają stoły i podchodzimy. Podchodzi pierwsza kolumna -„Na kolana!” I zaczynają, mieli wszystkie akta nasze i zaczynają po tych aktach sprawdzać i jak już sprawdzili to wciągają nas do obozu. I znowu trafiam do obozu – znowu pereselnyj punkt. Jeden miesiąc kwarantanny. To już był czerwiec albo lipiec. Oddzielone cztery baraki od pozostałych i tu się odbywała kwarantanna. Trzydzieści deko chleba i miska pokrzywy na dzień. Ci kucharze jeździli do tajgi przywozili pokrzywy, było ich sześciu mieli po dwa noże, stół i tak siekali tą pokrzywę – sześciu, a ci donosili – do kotła, zagotowało się, zaprawili mąką i –chlap- do michy litr takiej pokrzywy, pajdkę chleba i na cały dzień. Kto był zdrowy to wytrzymał, kto był chory i słabowity to koniec. I w tym była kwarantanna nasza, ona trwała miesiąc, może półtora."

  • "A później pracowałem tam może miesiąc a potem zmienili i pracowałem w brygadzie remontowej. Praca była po dziesięć godzin a najgorsze było w zimie – mokro. Wychodziliśmy z pracy a tu mróz i te spodnie zamarzali na nas. Ja wolałem trzydzieści stopni na Uralu bo było cicho, spokojnie. A w Kazachstanie to było osiemnaście, dwadzieścia stopni najwięcej ale wiatr był, bo to step i to przewiewało wszystko i myśmy się ratowali, ze worek z cementu braliśmy papier i owijaliśmy nogi i na to spodnie i to pomagało, ratowaliśmy się tak. Ale najgorsze jak po dziesięciu godzinach pracy w kopalni, cali byliśmy mokrzy, staliśmy na apelu to cali zamarzaliśmy a jak potem do obozu trzy kilometry to tak szuf-szuf-szuf-szuf. Wchodziliśmy do baraku do obozu, tam była taka rura na ścianach nagrzana, żeśmy stali tyłem, przodem i to na nas parowało i tak wysychało. A później kładliśmy się na domino. To było najlepsze wyjście – tylko na domino. Nie było wagonek, bo to był inny barak, tylko były nary – na prawo i lewo. Na domino to polegało na tym, że się kładliśmy na prawy bok wszyscy – jak śledzie, w nocy komenda – i przewracamy się na lewo. I to się nazywał układ na domino. I rano na wpół wyschnięty znowu na mróz, na apel, to na nas zamarzało, to może lepiej bo było cieplej i znowu do roboty."

  • "I może siedziałem miesiąc czy półtora w tym więzieniu i szykuje się etap. Wywożą nas. Zebrali się wszyscy na dziedzińcu, podjeżdżają samochody ciężarowe. Oni mają taką metodę, ze kazali siadać pierwszemu – to byłem ja, nogi musiałem rozłożyć, ten następny siadał tutaj między nogami i znowu rozkładał nogi i tak następny, następny, następny, dziesięć, dziesięć, dziesięć tak w ten sposób. Nie było szansy ucieczki żadnej. I tymi samochodami zawieźli nas na dworzec towarowy. Na dworcu towarowym nas wyładowali i mówią -„Na kolana!”. Wszyscy siedzimy na kolanach, później po jakimś czasie przyszło więcej konwojów, otoczyli nas psami i był taki stół. Na jednym stole kroili chleb i każden podchodził, dostawał chleb, przechodził dalej, dostawał z beczki śledzia, jeden dostał mniejszego, drugi większego, to nieważne i w bok, w bok, w bok. Było piętnaście wagonów towarowych. Wagony nie były przystosowane do przewożenia więźniów. Wagony do przewożenia więźniów miały dwa okna zakratowane, miały otwór, który służył jako ubikacja, a te były kryte w ogóle. Dlaczego tak było, my nie wiedzieli, ale potem domyśleliśmy się. Załadowali nas po sto osób do wagonu. Ręce trzymamy w górze i każdy głodny je chleb ze śledziem, chleb ze śledziem. Najedliśmy się i w końcu ruszamy. Jedziemy. Przejechaliśmy może osiem godzin – stajemy. Jakaś stacja – a tu wszyscy krzyczą - „Wody! Pić się chce!” – po tych śledziach, holender. Stoimy, sikać nie ma gdzie. Każden tam, gdzie stał, tylko wyciągał z rozporka i sikał. Jedziemy drugi dzień – nic jedzenia nam nie dają. W końcu drugiego dnia pod wieczór zajechaliśmy pod taką rampę, gdzie dają wodę do lokomotywy. I tak podjechał jeden wagon a on tym szlauchem otworzył drzwi i takie miał wiadro, nalał do tego wiadra, rzucili się, kto był blisko to napił się. To on tym szlauchem, tą wodą po wszystkich tak. Znowu wagon następny, znowu następny. Komu się trafiło to miał. I zmoczył wszystkich. Trzeci dzień, dojeżdżamy, z dala widać takie słabe światła. Potem dojeżdżamy, wszystko zburzone – okazuje się, że to Kijów. Otwierają wagon a tutaj towarzystwo wszystko wyskakuje z tego wagonu, bo najwidoczniej był deszcz, była burza, bo były takie kałuże na tym peronie. I wszystko się rzuca do tej wody. Ci strażnicy się zdenerwowali, stali z tymi psami, te psy się do nas rwały, ale nikt nie uciekał - ci co się pierwsi napili to się napili, a ci co dalej to już tylko błoto chłeptali. Ale tak, proszę was, język to się robił taki kołowaty i tak wystawał z tego pragnienia. Z każdego wagonu kilka osób to już nie wyszło. Jak byli starsi, czy chorzy na serce czy na inne choroby. Niewytrzymali. Zawsze z każdego wagonu kilka osób było."

  • "Jest marzec – konsternacja – przyjechał jakiś gość z powiatu, zebrał wszystkich, co pracowali w tajdze, bo jedni ścinali drzewa, inni dowozili do nas, myśmy pracowali na miejscu. Ja pracowałem z Saszą – cięliśmy drzewa na deski i przyjechał ten gość, postawiliśmy stół – a kierownika naszego nazywaliśmy „Pułkownik”, bo on był pułkownikiem – towarzysz pułkownik to, towarzysz pułkownik tamto. I on do tego był przyzwyczajony. Nie wołaliśmy „naczalnik”. Pułkownik zebrał wszystkich, wystawiliśmy stół i ten gość wskoczył na ten stół i tak zaczyna, tu mu grdyka lata -„Słuszajcie dorogije ludzie, słuczyłos’ balszoje nieszczascie…” – a my nie wiemy – wojna? – bo ani gazety ani radia, nic - „Niedźwiedź prokuror” w tej tajdze, -„Słuczyłos wielkie nieszczascie, Josif Wisarionowicz Stalin pamior” – i cisza. A nagle Dziadzia Fiedor mówi -„A chuj s nim. Niechby on pomier dwadcat’ liet nazad!” Dalej cisza. Ten jak to usłyszał, zeskoczył ze stołu i uciekł do Pułkownika. A my do tego Dziadzi Fiedzi – „Dziadzia Fredzia, zaczem ty tak skazał? Ty za to dizesiat liet połuczysz” - „A mnie to wsjo rawno. Meni wsju familiu roztrilali, ja piatnadcat’ liet odsiedział. A pochodzę z irkuckiej obłasti, to mnie wsjo rawno”. No i my wszyscy żałowaliśmy go bardzo, ale wsadzili go na sanie, odwieźli do Jeniseja – tego frajera – jeszcze zdążył przejechać na saniach przez Jenisej, minął tydzień, minął dwa, minął trzy i nic nie było. Chyba był na tyle mądry, że nic nie powiedział i tak się rozeszło po kościach. A ten Dziadzia Fredzia, to był taki fajny chłop. On mnie nauczył ciesielki, on mnie nauczył piłować drzewo. Stary taki fajny Sybirak. A ci Sybiracy to oni się rodzili z siekierami, cholera. Każden jeden umiał robić przy ciesielce."

  • "I jechaliśmy dwanaście dni i dwanaście nocy do Przemyśla. Przed Przemyślem w Medyce, pani poszyły chorągiew biało-czerwoną i w Medyce wchodzi polski oficer, jak nas zobaczył, że my płaczemy wszyscy to on sam zaczął płakać i mówi -„Witam was” i tak mu grdyka latała, biedny. I dopiero po tylu latach wróciliśmy tutaj do kraju. Proszę was, w Przemyślu transport rozdzielili na pół. Mój ojciec z rodziną mieszkał w Jarosławiu, to jest 30 kilometrów od Przemyśla. Powiedziałem jednemu kolejarzowi, on powiedział -„Proszę pana ja zaraz będę tam w Jarosławiu to pójdę do ojca”. I na drugi dzień ojciec przyniósł kiełbasę, żarcia, pół litry a mnie nie było. Mnie zawieźli aż do Giżycka. Tam był punkt repatriacyjny. Mój tato zostawił to wszystko, nie brał ze sobą, ja dałem z Giżycka telegram, że jestem w Giżycku, że za kilka dni będę. Tam musiałem wypełnić różne dokumentacje, że nikomu nie będę nic opowiadał, że będę się zachowywał spokojnie i tak dalej. I dali mi taką kartę repatriacyjną, że urzędy mogły mi udzielić informacji, pomocy. I po kilku dniach wróciłem przez Kraków do Jarosławia. Wróciłem do domu. Proszę was, witałem się z rodzicami, popłakałem się, a najgorsze to było, że przez dwa dni ja w nocy nie mogłem spać i widziałem, jak moja mama podchodziła do mnie i tak mnie dotykała. Ona cały czas nie była pewna czy to ja jestem czy jej się śni. Tak mnie później powiedziała."

  • "W Samborze było gimnazjum męskie, gimnazjum żeńskie, szkoła handlowa, tartaki, elektrownia potężna, no i więzienie ze smutną przeszłością, gdzie w ’41- roku Rosjanie, gdy odchodzili, wymordowali ludzi. Powiadać o tym? Ja wtenczas byłem młodym chłopakiem, zabiegliśmy do więzienia, a tam w piwnicy były trupy, ułożone tak jak worki - od dołu do góry, z tyłu zawiązane drutem kolczastym ręce, dziurka w głowie. Jedyni szczęśliwcy, którzy zdążyli uciec były noski. Niektórzy już skoczyli na mur i też wisieli powieszeni na tych drutach. Później, jak przyszła już okupacja niemiecka, to ktoś znalazł nad rzeką Dniestr groby też wybitych ludzi. I Niemcy zegnali Żydów, odkopali te groby i poukładali ich tak równiutko na ziemi i ludzie zjeżdżali z Sambora, z okolic Sambora, podchodzili i odnajdywali po twarzy, po zębach, po butach, po ubraniu swoich bliskich i znajomych. Gdy już nikogo nie poznali, to wtenczas zebrali to wszystko i był taki uroczysty pochówek przez księży polskich i prawosławnych i to wszystko odbyło się w ’41 roku i wtenczas zawieźli to na cmentarz."

  • "Idziemy może z pół godziny i dochodzimy – a tu wiezienie takie potężne, potężne więzienie z czerwonej cegły. Otworzyła się pierwsza brama, druga brama, zaprowadzili nas na podwórze więzienne i pada komenda - „Na kolana!”. I cała grupa pada na kolana. Wychodzą z tego więzienia oficerowie a tu wszyscy krzyczą - „Wody! wody! wody!” . A ci zorientowali się, jeden z nich poszedł do tamtego więzienia i przyniósł pięć kubków i były dwie takie duże beczki z deszczówką. I pierwsza piątka dostała po kubku, podchodził do tej beczki, nabierał, wypijał, odchodził i podawał kubek dalej. I tak się wszyscy napili pierwszy raz dopiero po trzech dniach. Później zaczęło się rozdzielanie, bo to wiezienie miało kilka pięter, później jak się jeszcze dowiedziałem to pod ziemią miało. Jakaś grupa razem ze mną – może nas było dziesięć może dwanaście, dostaliśmy przydział na trzecie piętro. Idziemy po schodach na to trzecie piętro, na przeciwko nas idzie jakaś grupa i ten strażnik, co nas prowadzi momentalnie nam każe -„Do ściany!” – mówi. I trzeba było rękoma się oprzeć o ścianę i głowę też o ścianę i jak już ci przeszli – oficerowie z więźniem – to wtenczas można było iść dalej. No i dochodzimy na miejsce. No i ten dozorca otwiera drzwi… a z tych drzwi buchnął taki gorąc i smród, że my nie chcemy iść. Boimy się. Zbuntowaliśmy się - „Nie pajdziom!”. -„A wy job’ waszu mat’! Nie pajdziocie?”. Poszedł do telefonu, na każdym korytarzu był telefon i coś tam rozmawiał przez telefon i wpada trzech takich byków z karabinami, choroba i kolbami wtłoczyli nas do celi i zamknęli drzwi i koniec. A tam tak siedzieli ludzie, jak panu pokazywałem na tym zdjęciu. Wszystko siedzi na betonie – osiemdziesięciu chłopa. Zarośnięci jak rozbójnicy. A my tutaj dwanaście osób, stanęliśmy za drzwiami, bo nie wiemy jak co, i naraz wychodzi elegancki gość w spodniach, koszulce marynarskiej, wytatuowany i mówi - „Ja Miszka Pahan”. Słucham, ja tylko słuchałem. -„Ja jestem Miszka Pahan, jestem waszym starszym tej celi, macie się mnie słuchać”. I podchodzi do tych pierwszych więźniów, skopał ich, skopał, żeby się posunęli i zrobili miejsce dla nas. I jestem pierwszy raz w sowieckim więzieniu w Kijowie. Tam godzina szósta była pobudka, godzina pół do siódmej gonili nas do latryny. Latryna – pierwszy raz taką latrynę zobaczyłem. Bo nie było żadnej ubikacji, nic tylko były takie dwa pedały i dziurka i tak się zainteresowałem, bo nie wiedziałem jak to zrobić. Ale kupkę mi się nie zachciało ale to trzeba było szybko – albo robisz kupkę albo się myjesz. Ja tak się przypatrywałem tym pedałom w podłodze i temu otworze do robienia, że już nie zdążyłem się umyć. Wygnali nas i przygnali następną partię. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem taką ubikację. Potem po tej ubikacji dostaliśmy 40 deko chleba, miskę rzadkiej… taka woda zaprawiona mąką i wieczorem też o godzinie gdzieś szóstej miska taka i koniec. Dziesiąta godzina i można było spać. To było całe wyżywienie w tym więzieniu."

  • "Nadszedł ’54 rok, już ja jestem, jest taki Stasio z Wilna, który miał za przyjaciółkę Litwinkę, ja miałem za przyjaciółkę Anię, przyjechał Antek Urbanowicz taki z Wileńszczyzny – miał przyjaciółkę Alę i od naszego osiedla na chutorze mieszkał pan Dawsiewicz. Ja niektóre nazwiska pamiętam. Pan Dawsiewicz był kapralem w wojsku polskim, do niego przyjechała rodzina z Wileńszczyzny. I jego żona zrobiła nam Boże Narodzenie. Złożyliśmy się po 100 rubli – bo już zarabialiśmy pieniądze, dostawaliśmy pieniądze – po 1000, 1200 rubli i zrobiła nam Boże Narodzenie. Zwolniliśmy się z pracy, wziąłem strzelbę, ubraliśmy się czysto i idziemy tam dziesięć kilometrów. Mróz piekielny skrzypie, skrzypie, idziemy, wszystko na brwiach już zarośnięte, panie zasłoniły się, ja ta strzelbę niosę, w końcu przyszliśmy na ten chutor do pana Dawsiewicza. On od razu zabrał mi strzelbę, zabrał mi naboje, schował do komórki, o i zaczęła się wileńska Wigilia. Na stole było siano, na tym sianie był położony biały taki obrus, no i były potrawy z mięsa, z kapusty, z ziemniaków i tak dalej. No i zaczęła się Wigilia a podstawą tego były tak zwane śliżyki. Śliżyki, to jest typowa potrawa wileńska, tak jak u nas na wschodzie kutia. Ja byłem przyzwyczajony do kutii a u nich były śliżyki. To taka słodka woda i takie sucharki białe. Trochę tego zjadłem, ale mi nie smakowało za bardzo, ale później mi smakowały inne rzeczy. Później nie było wódki a była braszka. Bardzo dobra braszka zrobiona przez Sybiraków a nie panią Dawsiewicz. Pośpiewaliśmy kolędy, popłakaliśmy, tak trochę powspominaliśmy to, życzyliśmy sobie powrotu. I na drugi dzień tam jeszcze byliśmy i wieczorem wróciliśmy do siebie. I to była jedna, jedyna tam Wigilia. W Padparogu byłem na Wielkanoc a tu miałem Wigilię jedną."

  • "Przychodzę do domu, poszedłem do drugiego pokoju, położyłem się spać. Nie przeszło dwie godziny – słyszę huk w korytarzu i - „Otkrywaj dweri!”. Jezu kochany. Mama zdenerwowana otwiera drzwi, ja się podrywam, bo w ubraniu spałem, podskakuje do okna, a pod oknem z karabinem stoi. Do drugiego okna – drugi stoi z karabinem sołdat’. A tam jeden puka. No i wchodzi – od razu – „Ręce do góry!” – do mnie. Szuka. Nic nie znalazł. Przy mnie znalazł przewody takie. Pyta: -„Gdzie jest radiostacja?”. -„Jaka radiostacja?”. To było radio w ’41 oddaliśmy Ruskim to radio. I robi rewizję, ja miałem zegarek na ręku, odbiera mi, otwiera kopertę i zabiera. Ja mówię: -„Oddaj!”. Oddał mi ten zegarek, oddałem mamie i po jedenastu latach odebrałem ten zegarek, jak wróciłem. I -„Proszę was, wychodim!”. I bierze pistolet i wychodzimy. Wychodzimy z domu a tu do mego domu wchodzi pani Baszakówna. Ta sanitariuszka, co wszystko przygotowywała. Ja od razu do niej: -„Wy do kogo?”. A ona mówi, że do mojej mamy. Robi jej rewizję ten lejtnant i znalazł gryps. I tam było napisane, że ja proszę żeby Tadzio poszedł tam i tam i zabrał naboje i jeszcze coś tam. I on jej każe - „Czytaj!”. I ona czyta ale coś tam kręci i tak dalej. -„Nie umiejesz czytać po polsku? To my cię nauczymy. Paszli!”. I tak głupio wpadła, holender. I idziemy. Dochodzimy do środka miasta, naprzeciwko nas zatrzymuje się kolega z ’27 rocznika – Tolek Oliwa. Oni już mieli jego rozpracowanego też. Bo od razu nas zostawia i podchodzi do tego Oliwy i woła go i od razu aresztuje go. I prowadzi nas do tego Tolka Oliwy – on mieszkał niedaleko. I mówi do mnie: -„Łażis’ krestom!” - kładź się na ziemi krzyżem. Położyłem się, jeszcze podszedł nogami mi nogi rozsunął, ręce mi rozsunął. -„A ty na kalena!” – do tej kobiety. Ona na kolana a on poszedł do Tolka i robi mu rewizję. A Tolek handlował tytoniem. Wszyscyśmy handlowali, żeby można było żyć. Przewrócili mu chałupę do góry nogami, nic nie znaleźli. I już nas trzech prowadzą na główną ulicę miasta a z drugiej strony szum taki – idzie defilada. Momentalnie skręciliśmy w boczna uliczkę, byliśmy na ulicy Kopernika i tam była taka piękna willa przedwojenna i my do tej willi. A to była prywatna willa i tam była piwnica i kopa w tyłek i nas wrzucili do tej piwnicy. Byłem tak zdenerwowany, że w ogóle mi do głowy nie przyszło, że mnie kiedyś aresztują, nie miałem pojęcia w ogóle. Siedzimy w tej piwnicy, nie przeszło może dwie godziny i wpychają nam jeszcze jednego kolegę – ’27 rocznik – Kosturek Czesław. A później doszliśmy do wniosku, że ci, co byli wtenczas aresztowani to byli zaprzysiężeni w jednym okresie przez jednego z naszych starszych kolegów. Ale to były później nasze domysły. I zaczynamy odsiadkę w piwnicy. Tego dnia wieczorem wzywają mnie na górę. I taki wysoki mężczyzna, taka papacha i okazało się, że oni byli z tej partyzantki Kołpaka – taka słynna partyzantka, która doszła aż z Wołynia tutaj - do Karpat i miała potyczki z Armią Krajową. -„Ty szto? Partyzant?”. Ja mówię: -„Jaki ja partyzant? Ja idę do szkoły”. I zobaczył u mnie medalik i od razu mi wyrwał -„On tobie nie potrzebny”. Powiedziałem mu coś, to jak on mnie uderzył w twarz, poleciałem do kąta tam. I tylko zapisał moje nazwisko to i tamto i mówi, że pogadamy jutro. I odprowadza mnie tamten. Po trzech dniach dopiero mnie wzywają, ale nie ten już tylko inny – kapitan i rozmawia. Familia taka i taka -„Ty chodzisz do szkoły?” -„Tak”. -„Do ósmej klasy ?” -„Tak”. Wiedzieli wszystko. -„Ale ty jesteś zgłoszony do repatriacji. Widzisz? Ty nam pomożesz a my tobie pomożemy”. A ja mówię - „A na czym to polega?”. -„No ty nam powiesz, kto był w organizacji i co robi ta organizacjia…”. Ja mówię, że ja nie byłem w organizacji, tak na razie mówiłem. On mówi -„Zaraz zobaczymy”. I mówi -„Siedź tu!”. I woła kogoś, otworzył drzwi, zawołał drugiego i tak zza takiej dużej szafy wyprowadzają „Grota”. -„A tego komendanta ty znasz?” A dopiero trzy dni, jak rozmawiałem z „Grotem”. -„To chyba jakiś banderowiec” – mówię. A on tak – twarz takie upalona i we krwi. Bo on kwaterę miał w bunkrze i tam był wybuch, zapalił się i oni uciekali. I ci z tego batalionu go złapali. No i nie przyznaję się. No i później jeszcze dali mi spokój. Więcej nie miałem już śledztwa. Później doszlusowali do nas jeszcze Stasia Pietruszkę. Byliśmy strasznie głodni. Dawali nam tylko kawę i 40 deka chleba dziennie. Rodzice moi nie wiedzieli, gdzie jesteśmy. Ratowała nas tylko zupa, którą przynosiła mama Stasia Pietruszki, który był rzeźnikiem i robiła taką dobrą zupę mięsną i wszyscy mieliśmy po miseczce."

  • "Po miesiącu czasu pobytu w celi ogólnej w Odessie, rano zrobił się szum na korytarzu – formują etap. Wychodzimy na dziedziniec więzienny, już było tam może sto osób, ustawimy się po piątkę, tworzymy kolumny i idziemy piechotą, to było wieczorem - trzy kolumny liczyły może po dwieście osób – idziemy piechotą. Przeszliśmy może dziesięć kilometrów i doszliśmy do Punktu Pereselnego. Pereselny Punkt to znaczy Przejściowy Obóz, gdzie była zgromadzona większość więźniów, skąd potem wysyłano do różnych obozów w Rosji. I na czym polegał ten Pereselny Punkt? Ja wszystko oglądałem z ciekawością. Była taka siatka sześciu metrowa i były porobione takie boksy. Mi się wydawało, że jestem na korcie tenisowym i zaraz będę piłeczkę podawać. Na wysokość sześciu metrów były siatki i wpędzali do jednego boksu sto osób, do drugiego sto, do trzeciego. I tak w tym boksie siedzieliśmy. Jeden dzień, drugi dzień, trzeci dzień – tylko karmili nas raz dziennie – gorącej takiej zupki ciepłej i 40 deko chleba i to na cały dzień. Rano wszyscy krzyczą do ubikacji, zdenerwowani. Przylatuje lejtnant i wszyscy -„W obornoju nada!” a on -„Oborna jest na miesci”. -„Kak na miejscu?” -„Ty znajesz, szto sobaka dełaje jak chodze?”. Niektórzy zrozumieli, niektórzy nie. Znaczy, ze jak zrobi siku to zakopuje. -„To tak i wy dołżny zdełat’” i poszedł. No to co, później już się nauczyliśmy – ręką sobie odkopać albo patykiem taką małą dziurkę, sikało się, zasypywał piaseczkiem i gra. Całe szczęście, że to było już w maju, było ciepło, tylko w nocy było trochę zimno, ale jak my się przytulili jeden do drugiego tośmy spali do rana. Ale całe szczęście, że tylko tydzień czasu."

  • "W Krasnojarsku wysiedliśmy i pojechaliśmy do Abakanu. W Abakanie wysiedliśmy i znowu takim przygodnim samochodem pojechaliśmy do tej wioski, skąd ona pochodziła. Przyjechaliśmy na miejsce. To był dom stary już, miał swoje lata. I babcia – mama jej przywitała nas, najpierw chciałem ją pocałować w rękę to się bardzo zdziwiła i taka skonsternowana. Po trzech dniach dowiaduję się, że w tej wiosce mieszkają Polacy. Oni się dowiedzieli też, że ja jestem Polakiem i zaprosili mnie. Przychodzę – rodzina po polsku, mówi po polsku, wtrąca słowa rosyjskie. Najstarszy ten pan posadził mnie koło siebie i pyta -„Pan jesteś szlachcicem?” Ja mówię -„Nie”. A on -„Proszę się nie bać i nie wstydzić, to cała rodzina polska, wszystko szlachta zagrodowa” – mówi. Pochodzimy z wileńskiej guberni, powiat taki i taki. Nazywamy się tak i tak i wymienił takie czyste nazwisko na –ski. Wyjął taki kufer ciężki, obijany blachą, jak kiedyś robili takie kufry. Tego kufra wyciąga pergamin taki formatu A4 pożółkły, na samej górze był carski orzeł i było zezwolenie cara na połączenie się z zesłańcem, który był wywieziony w ’63 roku na Sybir. Ojciec był wywieziony i rodzina zyskała zezwolenie na połączenie się. I pokazali mi ten dokument. No naturalnie leją już wódkę. Wypijemy szklankę, potem leją drugą. I ten starszy pan mówi -„Wpadł pan między wrony, to musi pan krakać jak i one”. Tak pamiętam do dzisiaj. A ja mówię -„Proszę pana ja już sześć lat tak krakałem w obozie i kraczę dalej jakoś dzięki Bogu”. I on mówi tak -„Proszę pana, my już do Polski nie wrócimy, i proszę sobie zapisać nazwisko nasze” czy on mi zapisał nawet. Bardzo mnie prosili, że jak kiedyś wrócę do Polski, żebym odnalazł ich rodzinę, która znajduje się gdzieś w wileńskiej guberni. I podali mi swoje nazwisko. Nawet ten starszy rodu napisał mi dokładnie, ale póki wyjechałem do Polski, to gdzieś zgubiłem ten adres. I z przykrością muszę stwierdzić, że nie mogłem zrealizować jego prośby. A faktycznie miał nazwisko na –ski. I pożegnałem się z tymi Polakami i za dwa dni już wróciłem z powrotem do tajgi."

  • Full recordings
  • 1

    Wrocław, 17.08.2009

    (audio)
    duration: 04:51:14
Full recordings are available only for logged users.

Moja mama podchodziła do mnie i tak mnie dotykała Ona cały czas nie była pewna czy to ja jestem czy jej się śni

Tadeusz Bukowy
Tadeusz Bukowy
photo: Pamět národa - Archiv

Ur. 26 stycznia 1929 w Samborze (województwo lwowskie, II RP). W sierpniu 1944 został łącznikiem AK między Samborem, Drohobyczem i Borysławiem. 9 maja 1945 został aresztowany przez NKWD, w sierpniu 1945 skazano go na karę dziesięciu lat więzienia. Od sierpnia do grudnia 1945 był więziony kolejno na ulicy Łąckiego i na Zamarstynowie we Lwowie, a następnie w Kijowie. W grudniu 1945 został przewieziony do Odessy, gdzie do uzyskania pełnoletniości przebywał w kolonii karnej dla niepełnoletnich. Po ukończeniu osiemnastu lat trafił do więzienia w Odessie, następnie do obozu przejściowego w tym samym mieście, a latem 1947 został wywieziony do łagru na Uralu w obwodzie swierdłowskim, niedaleko miejscowości Iwdiel. W 1949 roku został przeniesiony do Iwdielskiego Zjednoczenia Łagrów. Pracował przy budowie tratw, w kuchni, w tartaku i przy załadunku desek na wagony. W maju 1949 został przewieziony do Kazachstanu, do łagru w obwodzie karagandzkim. Początkowo pracował na budowach, potem przez pół roku w kopalni węgla. W marcu 1951, dwa miesiące przed spodziewanym terminem, został zwolniony. Trafił na dwa miesiące do obozu przejściowego w Pietropawłowsku, następnie do więzienia w Nowosybirsku i Krasnojarsku. We wrześniu 1951 Tadeusz Bukowy otrzymał nakaz przymusowego osiedlenia w wiosce Podpory w rejonie suchobuzińskim na Syberii. Pracował przy budowie drewnianych domów w tajdze oraz przy zbiorze żywicy. W maju 1955 otrzymał pozwolenie na wyjazd do Polski. Wrócił do kraju na początku 1956 roku. Zamieszkał we Wrocławiu. Pracował w różnych zakładach przemysłowych.